Spotkanie - przestrzeń wyjątkowa, osobista, uprzywilejowana. Towarzyszy mu element ryzyka odrzucenia, nieprzyjęcia – wolności drugiego nie mam prawa naruszać. Nie chce tego czynić Pan, nie mam i ja prawa do tego. Jeśli jednak podejmuję zaproszenie do towarzyszenia Mu, idę za Nim i pozwalam, by Jego miłość i troska o każdego człowieka stawały się moimi. Wtedy mogę podjąć to ryzyko.
Kiedy Jezus przyszedł wypełnić misję powierzoną Mu przez Ojca, „aby ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; aby uciśnionych odsyłać wolnymi”(por. Łk 4,16), dokonywał tego w bezpośrednich spotkaniach z napotkanymi ludźmi: tłumem słuchającym Słowa, odpowiadając na prośbę napotykanych: ślepca, trędowatych, Syrofenicjanki, Samarytanki, wdowy, celnika Mateusza. Misję głoszenia podejmowali posłani po dwóch uczniowie. Nawiązywanie relacji z drugim człowiekiem jest drogą przez którą chciał i nadal chce działać Pan. Uczniowie podążali do wsi i miejscowości, do których Mistrz przyjść zamierzał. Dziś zaangażowani w dzieło ewangelizacji uczniowie wykorzystują istniejące obecnie rozmaite środki przekazu, np. prasę, literaturę, film, przestrzeń wirtualną. Wydaje się jednak, że osobiste spotkanie z drugim człowiekiem najskuteczniej umożliwia nawiązanie relacji z jego światem, pozwala doświadczyć bliskości, daje możliwość podzielenia się świadectwem własnej wiary.
Wyjście ku drugiemu najpierw jest owocem otwarcia się na drugiego, którego dzięki wierze postrzegam jako ”bliźniego” – bliźniaczą siostrę, brata – podobnego do mnie, owoc miłości naszego Ojca. Nie ma w tym wyniosłości urzędu, wyższości lat doświadczenia, postępu na drodze wiary czy zadowolenia z własnej moralnego postępowania. Takie wyjście jest pragnieniem spotkania umożliwiającego dzielenie się tym, czym mnie obdarowano: łaską wiary, doświadczeniem przebaczenia i miłosiernej miłości, która nieustannie podtrzymuje w drodze ku Niemu – Dobru Najwyższemu. Nie ma miejsca na zarozumiałe dzielenie się wypracowanym bogactwem. Kiedyś usłyszałam definicję, która mocno do mnie przemówiła, w myśl której „ewangelizacja ma miejsce wtedy, gdy „żebrak mówi drugiemu ubogiemu żebrakowi, gdzie można otrzymać chleb i zaspokoić głód”. Nie mam wówczas złudzeń co do własnej kondycji i samowystarczalności. Wiem, że mogę dzielić się tym, co sama otrzymałam, mogę wskazać, dzięki Komu mogę żyć. I nie zatrzymuję tej dobrej nowiny dla siebie, ale wychodzę do innych, żeby też mogli nasycić się i mieć Życie.
Myśląc o tych, których współczesny świat uczynił niewolnikami, widzę między wieloma innymi dziewczyny, które świadczą usługi seksualne na ulicach, w agencjach. Poznając ich historie życia, słuchając ich w czasie naszych nocnych i nie tylko nocno-ulicznych spotkań wiem, jak uproszczone są stwierdzenia, że są tam i zarabiają ciałem, bo tak zdecydowały, bo tak chcą. Uproszczone i powierzchowne jak często wydawane codzienne wyroki na osoby, do których nam ”daleko”. Św. Bakhito, która doświadczyłaś spotkania z Panem i uwolnienia z kajdan niewoli dzięki spotkaniu dobrych, mądrych ludzi, módl się za współczesnych niewolników, posyłaj tych, którzy zobaczą w nich godność dziecka Bożego i gotowi będą pójść do nich z Dobrą Nowiną. Poniżej świadectwo przeżywania tej drogi jednej z moich sióstr, z którą dzieliłam misję pasterzańską na ulicy.
Fot. Archiwum Sieci Bakhita
Spotkanie w bramie - świadectwo
Odkryłam swoje powołanie do Zgromadzenia sióstr pasterzanek po znakach, jakie zostawiał mi na drodze Chrystus.
„Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem, aby powołać sprawiedliwych, ale grzeszników” (Mt 9,12b-13). Właśnie to fascynuje mnie w Bogu najbardziej. Kiedy rozpoczynałam studia medyczne, nigdy nie przypuszczałam, że na mojej drodze stanie Ktoś, kto pociągnie mnie za sobą w rejony ludzkiej biedy, i że to mnie właśnie w Nim będzie najbardziej pociągało.
Odkryłam swoje powołanie do Zgromadzenia sióstr pasterzanek po znakach, jakie zostawiał mi na drodze Chrystus. Naszym charyzmatem jest poszukiwanie zagubionych, a szczególnym posłaniem – kobiety, które w swoich wyborach trafiły w świat prostytucji. Od początku drogi w Zgromadzeniu towarzyszyła mi myśl, aby wyjść do nich, tak jak robiły to nasze pierwsze siostry. Udało się to ostatecznie w 2008 roku, kiedy we współpracy z Caritas Archidiecezji Warszawskiej powstała „Misja Małgorzata”. 2 października siostry poszły na pierwszy „spacer” z Dobrym Pasterzem na ulice w centrum Warszawy, na spotkanie tych, które same o sobie myślą jak najgorzej. Spacery trwają do dziś. Dołączyły do nas osoby z innych wspólnot Kościoła, które odczytały tak jak my swoją misję.
Dlaczego te kobiety znalazły się na ulicy? Problem jest niezwykle złożony i tylko pozornie chodzi wyłącznie o pieniądze. Jest przecież szereg osób, które borykają się z problemami finansowymi, a nie wchodzą w prostytucję. Prostytucja jest uzależnieniem, takim samym jak uzależnienie od alkoholu czy narkotyków – bardzo często te uzależnienia idą ze sobą w parze. Wszak większość spotykanych przez nas kobiet (w wieku od 20 do 75 lat) przyznaje, że nie mogłaby zarobkować w taki sposób na trzeźwo. Prostytucja jest zaprzeczeniem kobiecości, tego, co w nas – kobietach, najpiękniejsze: wrażliwości, umiejętności kochania, ofiarowania siebie jako dar dla drugiego. Głębokie rany pozostają. Nawet jeśli komuś uda się z tym zerwać, pozostaje okaleczony wewnętrznie. Na decyzję prostytuowania się wpływa zawsze wiele czynników. O przeżytych dramatach (awantury w domu, krzyki, wyzwiska, przemoc, zaburzone relacje, wczesna inicjacja seksualna, bieda materialna czy duchowa) i sytuacjach, o których słuchamy od 2008 roku, można by napisać niejedną książkę. Często na decyzję o tego typu zarobkowaniu wpływa zachęta „kogoś życzliwego”, poczucie, że nie ma wyjścia z sytuacji, że sobie nie poradzą, namiastki relacji z mężczyznami, którzy je wykorzystują. Potem pojawia się uzależnienie od tego sposobu życia, od jednorazowo uzyskiwanych większych sum pieniędzy, które tak naprawdę „przepływają przez palce”. Tworzy się błędne koło i po pewnym czasie wydaje się niemożliwe pójście do pracy na 8 godzin dziennie za 1400 złotych. Zawsze u podłoża tego wszystkiego leży brak miłości, tęsknota za bezpieczeństwem i prawdziwą relacją.
„Ja wiem, że to nie jest normalne, co robię” – mówi podczas spotkania, kiedy wreszcie zostaje z nami sam na sam, Magda, która wydaje się na co dzień cyniczna, niemająca problemów, nastawiona jedynie na czerpanie jak największych zysków z prostytuowania się. Wszak postawiła za te pieniądze dom, który wykańcza, a jednocześnie marzy o normalnej rodzinie i pojawiają się w jej oczach łzy, gdy wspomina młodzieńcze pielgrzymki do Częstochowy, i wzdycha, że chciałaby kiedyś jeszcze pójść.
„Ale czy ty powiedziałaś tej policji, że to była prostytutka? Bo przecież prostytutka a człowiek to nie to samo!” – zwraca się ponad 50-letnia nasza podopieczna do jednej z nas pomagającej w identyfikacji swojej zmarłej nagle koleżanki. I dodaje po pogrzebie: „Dzięki wam została pochowana jak człowiek. Dziękuję”.
Chodzimy na „spacery” po dwie, dwa razy w tygodniu, nawiązujemy kontakt, staramy się budować relacje, pokazywać tym kobietom, że są dla nas ważne, godne szacunku jako osoby. W świecie, w którym są traktowane jak przedmioty, z takim podejściem się nie spotykają. Może kiedyś da im to siłę do podjęcia decyzji o zmianie życia.
Mijamy kolejną ulicę. Pada gęsty śnieg. „O, nocne marki” – śmieje się Krysia na nasz widok. Nie, nie chce od nas herbaty, dopiero przyjechała, brakuje jej 300 zł do czynszu, ale Magda pewnie będzie chciała, stoi trochę dalej. Podchodzimy do Magdy. Faktycznie, chce herbaty, bo zimno. Zaczynamy rozmawiać o tym, co u niej słychać. Na kolejnej ulicy dziewczyna, której nie znamy. Przestraszona, sprawia wrażenie, że jest pierwszy raz. Nawiązuje się rozmowa. Oczywiście, chciałaby normalnie pracować, ale nie ma pracy. Zostawiamy ulotkę z telefonem do nas: „Gdybyś chciała spokojnie porozmawiać czy skorzystać z pomocy prawnej, to przyjdź do nas do biura – zobaczymy, co się da zrobić”.
Przez wiele lat mijałyśmy podwórko z figurą Serca Pana Jezusa (teraz zagrodzone). To Jego ulica i Jego owce. Jeśli będzie chciał, w odpowiednim momencie wkroczy w życie ze swoją łaską, kiedy Jego dziecko będzie gotowe. Tak jak wkroczył w życie pani Melanii, „upadłego anioła”, jak nazwała samą siebie w życzeniach świątecznych dla nas, w życie Marty, która podjęła naukę w szkole średniej po kilkunastu latach prostytuowania się na ulicy, czy Amelii, która sprząta po kilka godzin dziennie klatki schodowe, żeby tylko nie wrócić na ulicę. Ostatnio wkroczył na progu wieczności w życie Barbary, która w świecie prostytucji przeżyła 40 lat. W poniedziałek wyspowiadała się, a w piątek zmarła. Był to pierwszy piątek miesiąca. W dzień pogrzebu w Kościele przypadał w czytaniach fragment Pisma Świętego o celnikach i nierządnicach, które wchodzą przed nami do Królestwa. Jak mówi siostra obecna przy pani Basi, po spowiedzi miała ona oczy niemowlęcia...
Każda z nas doświadczyła kiedyś Bożego przebaczenia. Idziemy po to, aby naszym siostrom, które tej miłości nie doświadczyły i stoją na ulicy, powiedzieć, że On kocha każdą z nich. Idziemy do nich w Jego Imieniu i ze względu na Niego, choć nie mówimy tego wprost, raczej staramy się to pokazać.
Z problemem przemocy fizycznej, psychicznej, seksualnej, ekonomicznej z racji charakteru powołania oraz wykonywanego zawodu lekarza psychiatry stykałam się i stykam wielokrotnie. Kiedy jednak w pamięci szukam najszybszego skojarzenia z tą patologią, staje mi przed oczami kobieta, którą przez kilka lat spotykałyśmy w bramie jednej z kamienic przy ul. Poznańskiej w Warszawie w okolicznościach jednoznacznie wskazujących na uwłaczający godności sposób pozyskiwania środków do życia.
Poznałam ją jako 50-latkę. Od dzieciństwa nie miała łatwego życia. W domu rodzinnym niepotrzebna, dorosłe życie rozpoczęła już z doświadczeniem przemocy i po przejściach, jakie odciskają na człowieku niezatarte piętno. Weszła w uzależnienie i chory związek. Miał on jej dać namiastkę ciepła i miłości, a przyniósł kolejne cierpienie – była maltretowana przez mężczyznę, którego utrzymywała, stojąc na ulicy. Kiedy ją spotykałyśmy, zawsze chętnie z nami rozmawiała. Umiała żartować i zachowywała specyficzny dystans, świadczący o jej szacunku do nas i braku szacunku do siebie. Zachorowała na raka. Trafiła do szpitala a następnie do Hospicjum Caritas. Początkowo odwiedzali ją jej znajomi, w końcu zostałyśmy tylko my – pasterzanki. Jedna z nas nauczyła ją Koronki do Bożego Miłosierdzia. Odmawiały ją razem. Umówiły się, że będą się modlić za siebie wzajemnie. Kiedy zostawała sama, mówiła o Bogu, który jest po tamtej stronie, w którego wierzyła. Mężnie znosiła cierpienie. Wyspowiadała się jeszcze podczas pobytu w szpitalu.
Na pogrzebie byłyśmy tylko my trzy... Szłyśmy za trumną, a ja myślałam, że przez całe życie tę kobietę traktowano jak przedmiot przechodzący z rąk do rąk, którym się bawiono. Teraz światu już nie była potrzebna... Po drugiej stronie czekał na nią Ten, którego była zawsze umiłowanym dzieckiem. Wierzę, że czeka na nas w bramie nieba i kiedyś przywita radosnym okrzykiem, takim samym, jakim witała nas w bramie kamienicy przy ul. Poznańskiej...
Najtrudniejsze jest dla mnie poczucie bezsilności, brak natychmiastowych widocznych rezultatów posługi, zniechęcenie jednostajnością, samoobrona ze strony psychiki, która powoduje, że – aby nie oceniać czy, jak w przypadku indywidualnego kontaktu z ofiarami czy sprawcami przemocy, zwyczajnie nie oszaleć na skutek nadmiaru frustrujących emocji złości, żalu i niezrozumienia – staję się obojętna. Czasem mam poczucie, że to Jego – Pana miłość przepływa przez moje serce, bo czuję, że inaczej odbieram rzeczywistość, niż gdyby to pochodziło ode mnie. Wtedy pojawia się we mnie odczucie wielkiej miłości i współczucia; częściej jednak poczucie tego, że wokół jest pełno zła i że tyle już przeżyłam, iż nic mnie już nie zdziwi ani nie zaskoczy. Czasem ze zdumieniem odkrywam, że są jeszcze na świecie osoby, które idą prostą drogą bez widocznych patologii, i czuję się wobec nich jakoś wyobcowana. Czasem wreszcie mam poczucie przytłoczenia złem, kiedy wszystko wokół mnie irytuje i bliźnich widzę wyłącznie w krzywym zwierciadle.
Moja młodość to wybór Jana Pawła II na Stolicę Piotrową. Z jego nauczania utkwiły mi najbardziej słowa wypowiedziane na Westerplatte w 1987 roku: „Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje «Westerplatte». Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można «zdezerterować». Wreszcie – jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba «utrzymać» i «obronić», tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić – dla siebie i dla innych”. Moim Westerplatte na zawsze pozostanie powołanie pasterzańskie.
Pasterzanka
Pastores 73(4)2016, www.pastores.pl/2016/7342016
Za: www.prasa.wiara.pl/doc/3595072.Spotkanie-w-bramie-swiadectwo